Apostolstwo krzyża
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Dziękuję Wam wszystkim, którzy mimo choroby i podeszłego wieku przybyliście
do świątyni, by przeżyć chwilę rekolekcyjnego skupienia. Dziękuję tym wszystkim,
którzy pomogli starszym i chorym przybyć na tę Mszę świętą. Myślą przewodnią naszych rekolekcji są słowa Chrystusa zapisane przez św. Marka: „Idźcie i głoście!”
Tak brzmi hasło obecnego Roku Duszpasterskiego w polskim Kościele. Wszyscy jesteśmy powołani do głoszenia Ewangelii. Do ukazywaniu tej miłości, którą Bóg objawił
w Jezusie Chrystusie. A możemy to robić, jak pisze Św. Teresa od Dzieciątka Jezus,
nie opuszczając żadnej okazji do ofiary, choćby najmniejszej, żadnego spojrzenia, żadnego słowa, wykorzystując najmniejsze sprawy, by je pełnić z miłością. Taką sposobnością do głoszenia Dobrej Nowiny o Chrystusie może być także cierpienie spowodowane chorobą czy podeszłym wiekiem. Oto świadectwo młodej dziewczyny,
dla której choroba stała się sposobem zbliżenia do Chrystusa i okazją do apostolstwa:
Nazywam się Justyna Kucha i choć chodzę dopiero do II klasy gimnazjum, to już doświadczyłam cierpienia i choroby, a co za tym idzie – wielkiej dobroci Boga Miłosiernego. Zaczęło się od chwili, gdy dowiedziałam się o mojej chorobie. Zastanawiałam się, jaki Bóg ma w tym cel? Niejeden raz musiałam zrezygnować
z wyjazdu na kolonie, Oazę itp .. Pamiętam do dziś, jak spędziłam wakacje w szpitalu, mając nadzieję, że któregoś dnia przyjdzie lekarz i powie, że jestem całkiem zdrowa. Modliłam się o to gorąco, jednak tak się nie stało. Wtedy nastąpił przełom; zrozumiałam, że ta choroba i cierpienie to kolejny krok ku Bogu, Jego łasce, że nie opuszcza On chorego w cierpieniu, nie zostawia „na pastwę losu”, ale daje szansę zbliżenia do siebie. Przekazuje także pewną prawdę – mówi: „Kocham cię. Co z tego, że upadasz- ja pomogę ci powstać. Nie martw się, że cierpisz – chcę ci pokazać, jak bardzo ja cierpiałem
z miłości ku tobie”. Cały czas żyję w niepewności. Straszą mnie operacją. Może już wkrótce będę musiała ją przejść, jednak pociesza mnie fakt, że Bóg mnie kocha. Chciałabym pocieszyć wszystkich, którzy utracili sens życia – nie załamujcie się! Bóg
o Was nie zapomni. […] Nie możemy się załamywać, narzekać na los, tylko uwierzyć
i iść tam, gdzie Bóg nas pokieruje, choćby kosztowało nas to wiele cierpień i wyrzeczeń (Apostolstwo Chorych, Rok 2003, Nr 2).
Każdy, kto dotknięty jest chorobą i słabością, może uczynić swe cierpienie narzędziem apostolstwa. Wasze cierpienie nie musi być ciężarem. Może być wspaniałym narzędziem skutecznej modlitwy i apostolstwa. Patronką Misji świętych jest wspomniana już
Św. Teresa od Dzieciątka Jezus, karmelitanka bosa, która nigdy nie wyjechała na misje, choć bardzo tego pragnęła. Zrozumiała jednak, że swoje powołanie misyjne może realizować nawet zamknięta w Karmelu. W swoim dzienniku zatytułowanym Dzieje duszy pisała: „Miłość dała mi klucz do mego powołania. Zrozumiałam, że skoro Kościół jest ciałem złożonym z różnych członków, to nie brak mu najbardziej niezbędnego, najszlachetniejszego ze wszystkich. Zrozumiałam, że Kościół posiada Serce i że to Serce PŁONIE MIŁOŚCIĄ, że jedynie Miłość pobudza członki Kościoła do działania
i gdyby zabrakło Miłości, Apostołowie przestaliby głosić Ewangelię, Męczennicy
nie chcieliby przelewać krwi swojej … Zrozumiałam, że MIŁOŚĆ ZAMYKA W SOBIE WSZYSTKIE POWOŁANIA, ŻE MIŁOŚĆ JEST WSZYSTKIM, OBEJMUJE WSZYSTKIE CZASY I WSZYSTKIE MIEJSCA. .. JEDNYM SŁOWEM – JEST WIECZNA! … Zatem, uniesiona szałem radości, zawołałam: O Jezu, Miłości moja… nareszcie znalazłam moje powołanie, MOIM POWOŁANIEM JEST MIŁOŚĆ! (…) W Sercu Kościoła, mojej Matki, będę Miłością ..”
To swoje powołanie św. Teresa, zamknięta w Karmelu, wypełniała między innymi przez cierpienie. Cierpliwie znosiła złośliwości, których doznawała od starszej, chorej współsiostry, którą się opiekowała, a pod koniec swojego krótkiego życia, cierpiała bardzo chora na gruźlicę.
Ks. Jan Twardowski pisał o niej: „Czego dokonała mała Święta Teresa? Bardzo młodo wstąpiła do zakonu. Nie zdążyła poznać życia, nie skończyła studiów, nie była ani matką, ani przełożoną. Nie głosiła kazań, nie zakładała żadnych dobroczynnych towarzystw. Napisała tylko jedną książkę, i to z polecenia przełożonej. Pisała językiem wzruszającym, innym od współczesnego.
Jakie to dziwne, że ta ukryta zakonnica, która pozornie nic wielkiego nie zrobiła, stała się znana na całym świecie. Uczyniono ją patronką Francji i patronką misji.
Kochała Boga, którego nie widziała, kochała ludzi, z którymi się nie spotykała. Ukryta
w Karmelu, spalała się w ogniu swojej miłości i ofiary. Jej niewidzialna miłość stała się widzialna. Tym, którzy kochają małą świętą, okazuje ona wiele serca, ciepła i dobra.
Męczymy się nieraz i narzekamy: nie założyłem rodziny, nie skończyłem studiów, niczego nie dokonałem. Ale przecież każdy może jeszcze kochać.
Życie nawet najbardziej samotnego człowieka nabiera sensu, gdy kocha on po Bożemu, bo tylko miłość się liczy”.
Każdy z nas może tak pięknie przeżywać swoje życie nawet, jeśli jest ono wypełnione cierpieniem.
Pomocą niech nam będzie sam Chrystus, który w sakramencie namaszczenia chorych pragnie Was umacniać do mężnego znoszenia cierpienia. Niestety od średniowiecza ten sakrament nazywano niefortunnie ostatnim namaszczeniem. Jestem przekonany, że to było, w jakimś sensie zwycięstwo szatana, ponieważ wielu chorych nie chciało przyjmować tego sakramentu bojąc się, że gdy go przyjmą, to już na pewno umrą. Tymczasem jest to sakrament umocnienia i uzdrowienia. Św. Jakub Apostoł pisze
w swoim liście: „Choruje ktoś wśród was? Niech sprowadzi kapłanów Kościoła,
by się modlili nad nim i namaścili go olejem w imię Pana. A modlitwa pełna wiary będzie dla chorego ratunkiem i Pan go podźwignie, a jeśliby popełnił grzechy, będą mu odpuszczone”. Natomiast Katechizm Kościoła Katolickiego powtarza za soborową konstytucją dogmatyczną o Kościele: Przez święte chorych namaszczenie i modlitwę kapłanów cały Kościół poleca chorych cierpiącemu i uwielbionemu Panu, aby ich podźwignął i zbawił; a nadto zachęca ich, aby łącząc się dobrowolnie z męką i śmiercią Chrystusa, przysparzali dobra Ludowi Bożemu. Pozwólmy więc Chrystusowi przez ten sakrament wejść w nasze życie i cierpienie. Otwórzmy się na Jego łaskę, której chce nam tak obficie udzielać, by czynić nasze życie pełnym miłości, która nadaje mu sens
i czyni pięknym. Stańmy się świadkami tej miłości. To jest właśnie apostolstwo cierpienia – apostolstwo krzyża.
Posłuchajmy opowieści o człowieku, który mimo starości i choroby pozostawił trwały ślad w sercach wszystkich, którzy mieli szczęście go spotkać. Jest to świadectwo Waldemara, zamieszczone przed laty w czasopiśmie Apostolstwo Chorych:
Dla dziadka wszystko było dobre. Zupa szczawiowa i ziemniaczana, pszczoły,
z którymi spędził tyle czasu, kobiety, całe życie, dzień po dniu tkane z ciężkiej pracy
w młynie i drobnych radości. Budził się z uśmiechem na twarzy, z uśmiechem na twarzy zasypiał, miał w sobie tyle radości, że gdyby ją wyzwolić, w nocy rozbłysłoby słońce. Gdziekolwiek się pojawił, było wesoło. Stary, a młody, tak młody, że nie sposób tego wyrazić, schorowany, a przecież najzdrowszy na świecie. Ubolewam nad dniami,
kiedy go nie znałem. Najpierw bowiem leżał dziadek w sali za rogiem, najpierw widywałem go tylko na korytarzu i mówiąc „dzień dobry” zamykałem swój świat jak szkatułkę. Byłem obolały, trochę ślepy, trochę głuchy. W sali za rogiem, której nigdy nie widziałem, dziadek poznał Marka, motocyklistę po ciężkim wypadku drogowym. Marek, młody,
nie wyglądający wcale na swoje trzydzieści trzy lata, najgorsze miał już za sobą, Bóg postanowił go ocalić, dać mu drugie życie. […] Teraz, w nowym szpitalu, Marek trafił przypadkiem na dziadka. Od razu dostrzegł w tym palec Boży. […] Szczególna więź połączyła obu mężczyzn w tak różnym wieku, byli jak rodzony dziadek i wnuk. Kiedy pewnego dnia ich rozdzielono, martwili się o siebie bezustannie. Motocyklistę czekała jeszcze poważna operacja i dziadek o tym wiedział, więc modlił się zasypiając
i uśmiechał do Marka, gdy ten siadał obok na krześle z oparciem. Dziadek potrafił go rozbawić niejedną, także dość frywolną opowieścią, znał wiele wierszyków i anegdot
z dawnych lat, był zawsze bardzo szczery – wnosił radość do każdego dnia. Radość, czyli pokój. Zrozumiałem wtedy, że to wielkie posłannictwo – wnosić radość. Chwila zdrowego śmiechu była tam, w szpitalu, więcej warta niż dziesiątki tabletek, maści, zabiegów. Dzieło miłosierdzia nie ma końca – pomyślałem. Ład Boży tworzą drobne uczynki skromnych, zwyczajnych ludzi, którzy mogą się stać, a nawet powinni, częścią naszej opowieści – dowodem, że Bóg istnieje i działa. […] Ślady – tak właśnie – ślady pozostawiamy po sobie w ludzkich sercach. (A. Ch., Rok 2003, Nr 1)
Obyśmy wszyscy zostawiali po sobie takie ślady, które pomogą innym przezwyciężyć lęk i zwątpienie i doprowadzą do spotkania z Chrystusem. Amen.